Recenzje Przestarzałe (2) - "Rogue One" Edwardsa
Nigdy bym nie uwierzył, gdyby mi powiedziano, że przyjdzie mi kiedyś pochwalić masową, seryjną produkcję Disney'a. A tu proszę, duże zaskoczenie.
Rogue One zrobił na mnie o wiele większe i bardziej pozytywne wrażenie, niż
The Force Awakens z przyległościami (niby główny wątek sagi). W przeciwieństwie
do J.J. Abramsa, który musi wszystko przerabiać na własną modłę i nijak nie potrafi
uszanować kanonu - zaś jego Imperium to żałosne resztki z jednym wahadłowcem
i 10 TIE Fighterami (podobnie jak Kylo Ren nie dorasta do pięt Sithom, ani własnemu
ojcu) - Gareth Edwards, reżyser "Łotra 1", rzetelnie uszanował kanon i fanów sagi.
Imperium jest tu u szczytu potęgi, ma ogromne zasoby, rzesze najemników i niewolników
i widać wyraźnie, przeciwko komu należy się zwrócić, aby Galaktyka odzyskała wolność.
Odwrotnie niż sławni internetowi krytycy w rodzaju AVGNa, NC czy Mr Plinketta,
mnie Rogue One podobał się o wiele bardziej niż Epizod VII (to smętne, że ludzie
chcą teraz kina akcji, a nie delektować się sztuką wizualną). "Łotr" zachował bowiem
ducha i charakter Gwiezdnych Wojen, z ogromną dbałością o nastrój i wygląd czerpiący z oryginalnej trylogii.
Mamy tutaj Moc, dużo bardziej przekonującą niż w wykonaniu Rena/Rey. Mamy Sojusz
Rebeliantów, którego piloci noszą fryzury z lat 70., dokładnie takie jak w Nowej Nadziei.
Mamy gościa z wyrokiem śmierci w kilku systemach gwiezdnych i mamy Grand Moff'a Tarkina
(nieco sztuczny CG, ale budzący spory szacunek). Żadnego błyskania flarami jak u JJ,
solidna walka dobra ze złem, doskonalła spójność z Nową Nadzieją i porządna muzyka.
Postaci - nie wiedzieć po co, multikulturowe (jedyną "kaukaską" białą jest główną bohaterka)
- są niestety nudne jak flaki z olejem, nie dość głębokie i nie zdążamy się z nimi uczciwie
poznać i zaprzyjaźnić. Panna Erso, jako dziecko nawet nie wzdraga się, nie krzyczy i nie
płacze, gdy widzi śmierć swej matki. Jest totalnie sztuczna przez cały film i ma nieskazitelny,
wieczorowy makijaż nawet w imperialnym obozie pracy, w więzieniu.
Ukazana jest kruchość życia pod imperialnym butem, choć sympatyczni bohaterowie (o ile
któryś zdążył zyskać sympatię widza) giną w Rebelii o wiele zbyt szybko i gęsto.
Skądinąd, K2SO jest dużo sympatyczniejszym droidem niż zabawka dla dzieci - BB8.
Kapitalny pomysł, żeby pokazać zamek Vadera na Vjun, o którym wiemy z kanonu lub chociażby z gry
Jedi Academy. Natomiast nasze pierwsze spotkanie z gospodarzem jest nieco zbyt swobodne, nawet
duszenie mocą jest tym razem jakieś nieprzekonujące - mało autentyczne i niezbyt straszne - a ostatecznie zepsute
bon motem Sitha.
Krytycy zarzucają, że nie obchodzi ich fabuła Łotra - skąd Sojusz miał plany Gwiazdy Śmierci, i dlaczego
w formie bloczka danych. A mnie to właśnie bardzo interesowało, i wszelkie elementy,
łącznie ze słabością w schematach Gwiazdy Śmierci, doskonale pasują do trylogii IV-VI.
Pojedynki na miecze świetlne w wykonaniu parki Kylo-Rey w The Force Awakens były
obrazą dla tej broni oraz policzkiem w twarz wszystkich, którzy szanowali Gwiezdne
Wojny za koncepcję Mocy. Tam byle chłystek potrafi ją ujarzmić, wszystko dla efektów
specjalnych i błyskania flarami. Tu zaś - w Łotrze 1 - miecz świetlny znowu ma swoją
wagę i rangę, można powiedzieć, że został zrehabilitowany. I występuje bardzo rzadko.
Jest atrybutem i narzędziem fabuły, a nie pretekstem do skoków, fikołków i popisów
akrobatów. Ci, którzy władają Mocą w Łotrze - są skupieni, spokojni, pogrążeni w
medytacji - i budzą naszą sympatię (Jedi) lub odrazę (Darth Vader). Moc jest dozowana
w małych, tajemniczych i mistycznych porcjach, nie wylewa się z ekranu (ani nie wciska
nam się jakichś kretyńskich midichlorianów).
Nawet nowe-stare okręty, wymyślone dla potrzeb tego filmu, a które występują na ekranie
wraz z klasycznymi, nie odstają i nie rażą, są spójne z dotychczasowym kanonem. X-Wingi
wyglądają równie wspaniale jak zawsze, a koreliańskie korwety łamią blokady.
Gorąco polecam.
Rogue One zrobił na mnie o wiele większe i bardziej pozytywne wrażenie, niż
The Force Awakens z przyległościami (niby główny wątek sagi). W przeciwieństwie
do J.J. Abramsa, który musi wszystko przerabiać na własną modłę i nijak nie potrafi
uszanować kanonu - zaś jego Imperium to żałosne resztki z jednym wahadłowcem
i 10 TIE Fighterami (podobnie jak Kylo Ren nie dorasta do pięt Sithom, ani własnemu
ojcu) - Gareth Edwards, reżyser "Łotra 1", rzetelnie uszanował kanon i fanów sagi.
Imperium jest tu u szczytu potęgi, ma ogromne zasoby, rzesze najemników i niewolników
i widać wyraźnie, przeciwko komu należy się zwrócić, aby Galaktyka odzyskała wolność.
Odwrotnie niż sławni internetowi krytycy w rodzaju AVGNa, NC czy Mr Plinketta,
mnie Rogue One podobał się o wiele bardziej niż Epizod VII (to smętne, że ludzie
chcą teraz kina akcji, a nie delektować się sztuką wizualną). "Łotr" zachował bowiem
ducha i charakter Gwiezdnych Wojen, z ogromną dbałością o nastrój i wygląd czerpiący z oryginalnej trylogii.
Mamy tutaj Moc, dużo bardziej przekonującą niż w wykonaniu Rena/Rey. Mamy Sojusz
Rebeliantów, którego piloci noszą fryzury z lat 70., dokładnie takie jak w Nowej Nadziei.
Mamy gościa z wyrokiem śmierci w kilku systemach gwiezdnych i mamy Grand Moff'a Tarkina
(nieco sztuczny CG, ale budzący spory szacunek). Żadnego błyskania flarami jak u JJ,
solidna walka dobra ze złem, doskonalła spójność z Nową Nadzieją i porządna muzyka.
Postaci - nie wiedzieć po co, multikulturowe (jedyną "kaukaską" białą jest główną bohaterka)
- są niestety nudne jak flaki z olejem, nie dość głębokie i nie zdążamy się z nimi uczciwie
poznać i zaprzyjaźnić. Panna Erso, jako dziecko nawet nie wzdraga się, nie krzyczy i nie
płacze, gdy widzi śmierć swej matki. Jest totalnie sztuczna przez cały film i ma nieskazitelny,
wieczorowy makijaż nawet w imperialnym obozie pracy, w więzieniu.
Ukazana jest kruchość życia pod imperialnym butem, choć sympatyczni bohaterowie (o ile
któryś zdążył zyskać sympatię widza) giną w Rebelii o wiele zbyt szybko i gęsto.
Skądinąd, K2SO jest dużo sympatyczniejszym droidem niż zabawka dla dzieci - BB8.
Kapitalny pomysł, żeby pokazać zamek Vadera na Vjun, o którym wiemy z kanonu lub chociażby z gry
Jedi Academy. Natomiast nasze pierwsze spotkanie z gospodarzem jest nieco zbyt swobodne, nawet
duszenie mocą jest tym razem jakieś nieprzekonujące - mało autentyczne i niezbyt straszne - a ostatecznie zepsute
bon motem Sitha.
Krytycy zarzucają, że nie obchodzi ich fabuła Łotra - skąd Sojusz miał plany Gwiazdy Śmierci, i dlaczego
w formie bloczka danych. A mnie to właśnie bardzo interesowało, i wszelkie elementy,
łącznie ze słabością w schematach Gwiazdy Śmierci, doskonale pasują do trylogii IV-VI.
Pojedynki na miecze świetlne w wykonaniu parki Kylo-Rey w The Force Awakens były
obrazą dla tej broni oraz policzkiem w twarz wszystkich, którzy szanowali Gwiezdne
Wojny za koncepcję Mocy. Tam byle chłystek potrafi ją ujarzmić, wszystko dla efektów
specjalnych i błyskania flarami. Tu zaś - w Łotrze 1 - miecz świetlny znowu ma swoją
wagę i rangę, można powiedzieć, że został zrehabilitowany. I występuje bardzo rzadko.
Jest atrybutem i narzędziem fabuły, a nie pretekstem do skoków, fikołków i popisów
akrobatów. Ci, którzy władają Mocą w Łotrze - są skupieni, spokojni, pogrążeni w
medytacji - i budzą naszą sympatię (Jedi) lub odrazę (Darth Vader). Moc jest dozowana
w małych, tajemniczych i mistycznych porcjach, nie wylewa się z ekranu (ani nie wciska
nam się jakichś kretyńskich midichlorianów).
Nawet nowe-stare okręty, wymyślone dla potrzeb tego filmu, a które występują na ekranie
wraz z klasycznymi, nie odstają i nie rażą, są spójne z dotychczasowym kanonem. X-Wingi
wyglądają równie wspaniale jak zawsze, a koreliańskie korwety łamią blokady.
Gorąco polecam.
- 0 Komentarze
- Nowy komentarz