Recenzje Przestarzałe (1) - "Władca Pierścieni" i "Hobbit" Jacksona
„Drużyna Pierścienia”, pierwszy film z cyklu, dopiero się rozpoczyna, a już napotykamy na filmowe kłamstwo na potężną skalę. Widzimy niezwyciężonego Saurona, który bez trudu zabija króla Gil-galada oraz Elendila. Po co w ogóle mu byli orkowie i trolle, skoro ze wszystkimi wrogami rozprawia się bez żadnego wysiłku? Czyżby nie tkwił w oblężeniu przez kilka lat, niczym mysz w potrzasku? A królowie owi byli idiotami, robiąc taki bezcelowy i skazany na klęskę manewr (w narracji filmu słyszymy, że zwycięstwo było już bliskie, dopóki Sauron nie wylazł z Czarnej Wieży)?
Isildur odcina mu pierścień od palca Saurona czystym przypadkiem i rozpaczliwie, niczym za udanym rzutem kostek w grze RPG. A tymczasem dwaj królowie poświęcili swoje życie, aby pokonać władcę Mordoru i dokonali tego – powalili go, za cenę własnego życia. Czepiam się? Ci, którzy czują ducha tolkienowskiego świata, przyznają mi rację, że to zupełnie odmienia sens tej opowieści.
Jackson szatkuje materiał źródłowy, myli wątki, miesza w dowolnym porządku daty i wydarzenia, okazując najwyższą pogardę dla książek, na których podstawie rzekomo opiera się film. Gandalf towarzyszy Drużynie wtedy, gdy nie powinien, i opuszcza ich kompanię także bez sensownego powodu. Obieżyświat ma wyraz twarzy drobnego złodziejaszka, albo modela z pośledniego magazynu dla cwaniaków, nie wyczuwamy w nim żadnego dostojeństwa i szlachectwa. Frodo, pożal się Boże, wygląda tak, jak zawsze wygląda Eliah Wood – czyli jak dziecko. Nawet na ilustracjach braci Hildebrandtów, dziecięce buzie hobbitów mają więcej wyrazu i charakteru.
Wizja reżysera wykracza poza rolę opowiadacza i zmienia się w nieznośną postać machającą intensywnie rękami przed oczami widza i zasłaniającą nam Mistrza Tolkiena oraz jego przesłanie. Tego nie uratuje rzeźnickie traktowanie i eksploatacja języka elfów na masową skalę, z przeraźliwym amerykańskim akcentem. A nawet piękne miecze, cokolwiek ahistoryczne (aż do spotkania jeźdźców Rohanu w „Dwóch Wieżach”). Stroje bohaterów nie przypominają opisów ze średniowiecza, tylko telenowelę fantasy. Po trzykroć, filmy powinien był stworzyć Europejczyk – Anglik, z planami zdjęciowymi w Szkocji i Norwegii, a nie Nowej Zelandii. Moim zdaniem, jedynie Rohirrimowie uniknęli rzeźby swobodnej, bo trzymano się przy projektowaniu ich kostiumów, budynków i oręża ściśle rzeczywistej estetyki celtyckiej i nordyckiej. Oni też jedynie tworzą jakąś sensowną społeczność z feudalnymi zależnościami (w porządku, Shire też jest piękny, choć daleko mniej porywający).
W każdej scenie, w której Orlando Bloom będzie poruszał się albo strzelał z łuku, dostrzegamy żałosną grafikę komputerową i sceny rodem z gry wideo. Wymóg zaspokojenia oczekiwań dwunastolatków i zbicia na nich pieniędzy był, zdaje się, zbyt kuszący dla pana reżysera. Sceny, w którym elf biega i skacze, budzą zażenowanie i sprowadzają kanon dostojnej istoty, złączonej z losem Ardy i żyjącej w rytmie ziemi, do poziomu Wojowniczych Żółwi Ninja. Cóż pozostaje miłośnikowi kanonu, jak tylko zaśmiać się pod nosem, a potem udawać, że się tych scen nie zauważyło? Wszystkie zresztą sceny przygodowe są kompletnie nierealistyczną akrobatyczno-komputerową papką, którą przełknie tylko zdziecinniałe, niewyrobione gardło bez odruchu wyplucia. W epoce komputerów nie robią żadnego wrażenia, a dostarczają tyle pamiętnych przeżyć, co warg nasikał – i mniej więcej takoż smakują. Zakochają się w nich natomiast ci smętni osobnicy, którzy mają wyśmienite mniemanie o sobie, i którzy w życiu nie przeczytali książek Tolkiena (albo nawet i żadnej książki).
Choroba terroru równościowego (zwanego poprawnością polityczną), albo nadzieja aktywizacji dziewcząt jako widzów i brutalna kapitalizacja, kazała powpychać do filmów zupełnie bez powodu Arwenę, która wyczynia różne kaskaderskie sztuczki na koniu, kosztem wycięcia arcyważnej dla Tolkiena postaci Toma Bombadila (i kilku innych). Widać wyraźnie, że Jackson nie ma pojęcia o klimacie i duszy Trylogii, i próbuje poprawiać dzieło – widocznie niezbyt jak dla niego dobre. Romans Aragorna z Arweną jest mdły i sztuczny, ponieważ nie ma w nim heroicznego, średniowiecznego ducha rycerza i jego damy serca – czegoś, zrozumienia czego nie sposób wymagać po Nowozelandczyku. Tam, gdzie Arwena wymachuje łukiem, latarnią i uzdą końską (nierzadko jednocześnie), a na dodatek sama wzbudza fale u Brodu Sarn, tam nie ma miejsca na opiewającego jej przymioty błędnego rycerza – strażnika.
Zresztą, zmora poprawności politycznej straszy nas dalej, dolatując wraz z lewicowym smrodkiem aż pod Jezioro Esgaroth w „Hobbicie”, gdzie ku naszemu ubawieniu, obserwujemy pośród mieszkańców Miasta na Jeziorze czarnoskórych oraz Azjatki. Całe szczęście, że na tym szaleństwo się zatrzymało – choć zapewne otworzyło wrota podobnym abominacjom, jak program BBC o Małgorzacie Andegaweńskiej (Węgierskiej), królowej Anglii, w którym jest ona Murzynką o pierwotnych, wręcz prehistorycznych rysach twarzy.
Nie będę się rozwodził nad kompletnym rozmijaniem się Jacksona z autentyczną historią, w której nakłamał do niemożliwości. Przytoczę choćby ten fakt, że Azog Plugawy całkiem całkiem sobie radzi przez całą trylogię filmowego "Hobbita", pomimo, że w bitwie pod Azanulbizar stracił... głowę, która została nabita na pal (a do gęby wciśnięto mu sakwę z monetami). Zabił go Dain, mszcząc w ten sposób niedawną śmierć swego ojca, Naina. Ocalał tylko Bolg, który uciekł przed Nainem wgłąb Morii - Azog został skrócony o łeb, a Urro - jego drugi syn - padł pod ciosami Thorina. Bardzo dobrze opowiada tę historię rozszerzenie LotRO, The Blood of Azog.
Również w Jacksonowskim „Hobbicie” spotykamy Panią Galadrielę (co proszę?!), która jest czymś w rodzaju muzy i przewodniczki duchowej dla Gandalfa Szarego. Tak, o zgrozo. Polityczna poprawność w natarciu odwróciła porządek rzeczy i z anioła – Maiara, równemu w naturze Sauronowi – zrobiła faceta pozostającego pod czarem elfki wysokiego rodu.
Oczywiście, ani w tym filmie, ani we „Władcy” nie doczekamy się wyjaśnienia kwestii Pierścieni Władzy – że zniszczenie Jedynego oznacza tak czy owak koniec królestw elfów i upadek dzieł, które za ich pomocą sporządzili. Nie poznajemy tęsknoty i lęków elfiego rodu, najpotężniejszych na świecie. Klątwa Mandosa i los wygańców z Nieśmiertelnych Krain nic nie znaczy dla Jacksona, a fakt, ze elfy przybyły do Śródziemia wbrew woli Valarów, aby odebrać kamienie z Silimy (Silmarile) Morgothowi, a zatem rządzi nimi pożądanie jeszcze straszliwsze niż Saurona, krasnoludów i ludzi razem wziętych – pozostaje zignorowane. Jednak bez tego nie da się w ogóle zrozumieć braku zaangażowania elfów w wydarzenia Trylogii. O przepraszam, to tylko w książkach! – na filmie elfy pokonują bez problemu tysiące mil, aby nagle, szybciej niż najbliższy sąsiad Rohirrimów – Saruman, dotrzeć do Helmowego Jaru i pomóc śmiertelnikom. Ale już elfy z Lórien, które faktycznie miałyby blisko, nie pomagają wcale. I tak to się kręci, totalnie bez sensu, bez ładu i składu, w fantazji Jacksona. Pozostaje żywić cichą nadzieję, że Silmarillion okazał się dla niego „zbyt nudną i głupią” książką, żeby poważył się na nią i popsuł również jej geniusz i piękno.
Jednak po tych wszystkich, wymienionych wyżej filmowych głupotach można jeszcze się podnieść i dalej oglądać, machnąwszy na nie ręką. Ciosem śmiertelnym, i bynajmniej nie ciosem łaski, jest moment, w którym filmowy Frodo w porozumieniu z Aragornem postanawiają pod koniec „Drużyny Pierścienia”, że ten pierwszy wymknie się samotnie, bez kompanii pozostałych. Za wiedzą i zgodą Aragorna. Tu coś w nas pęka i zaczyna łkać rzewnie. Ta jedna scena przekreśla wszelką logikę i cały sens filmu. Jest to przeraźliwy, koślawy amerykanizm – kult superbohatera, który „musi to zrobić sam” (dlaczego? Bo musi, i już). W tym momencie, film i książka rozchodzą się definitywnie i ostatecznie. Nie znajdziemy rozterek Aragorna, samowolnej decyzji Froda, ani desperacji pozostałych, aby go odnaleźć i wesprzeć, choćby za cenę życia (co rzekomo ślubowali). Późniejsza, nie najgorsza ekranizacja „Dwóch Wież”, może jedynie usiłować zatrzeć szok i niesmak, jaki pozostał po tej, uchybiającej wszelkiej logice i osobowości naszych bohaterów, scenie.
Faramir, zabierający Forda aż do Cytadeli Gwiazd na Rzece, był moim zdaniem mylonym zupełnie pomysłem, który nic nie daje, a mąci tylko fabułę. To jednak daje się wybaczyć. Nie sposób wybaczyć natomiast porozumienia, jakie filmowy Saruman zawiązuje z Sauronem. W ten sposób reżyser traci wspaniałą okazję do przedstawienia nam Czarodzieja, jako grającego do własnej bramki, zaś Saurona jako manipulatora najczystszej wody, który i tak korzysta na takim obrocie spraw.
Śmierć Sarumana od noża Smoczego Języka budzi wielkie rozczarowanie i odbiera nadzieję na ujrzenie na filmie arcyciekawej książkowej końcówki „Powrotu Króla” w postaci „Porządków w Shire”, która mądrze spina opowieść. Tutaj kończy się ona nieco bezsensownym happy endem bez akcentów, chyba, że ktoś koniecznie chciał zobaczyć na koniec jeszcze jeden pocałunek Arweny i Aragorna Elessara.
Chociaż odpłynięcie z Szarej Przystani jest nie najgorsze i rzewne, więc sam koniec filmu zostaje niejako uratowany i pozostawia w nas autentyczne emocje – poza ulgą, że się już skończył.
- 0 Komentarze
- Nowy komentarz